2008-09-22

Tiësto- Just Be


Kim właściwie jest Tiësto? Oszczędzę wam banałów pokroju "jeden z najlepszych blablabla", czy "geniusz w dziedzinie...". Tiësto to niewątpliwie ikona. Może nawet nie tyle co muzyki, ale naszych czasów. Nie znam osoby, która nie znałaby chociażby mikroskopijnej części twórczości tego DJ-a. Przez lata wyrobił o sobie opinię wręcz cudotwórcy, który każdy dźwięk potrafi przemienić w ucztę dla zmysłów. Jednak taką opinią cieszy się tylko u tych, którzy go...znają. Tak, nie pomyliłem się- większość osób, która kojarzy pseudonim tego muzyka nie zna nic poza jakże oklepanym i (w moim odczuciu) miernym Traffic. Był nawet taki czas, kiedy nie posiadanie dzwonka (koniecznie polifonicznego!) tegoż tytułu było swoistym faux pas. Tylko ten kawałek przemawiał (i- o zgrozo- nadal przemawia!) do świadomości młodzieży, która po przesłuchaniu Traffic-a zazwyczaj wykrzykiwała "za(pipi)iste TECHNO!"... no cóż, spuśćmy na ten aspekt kurtynę milczenia i przejdźmy to płyty...



Krążek (a właściwie krążki), które posiadam, to edycja limitowana- kupiłem bodaj przedwczoraj, w ramach uzupełniania kolekcji płyt z serii "must have". Okładka nie reprezentuje sobą nic specjalnego, jest wręcz biedna- ot, twarz jakiegoś człeka, którego nie kojarzę... a tak w ogóle to idę sobie posłuchać Dody, bo ona fajna jest:) A już całkiem poważnie- Na okładce Tijs, z tyłu dużo nie mówiąca grafika (zdjęcie?), a wszystko utrzymane w kolorystyce srebrno-czarnej. No i się świeci. WOW. Zdecydowanie przyjemniej jest w środku, gdzie wita nas tył książeczki w kolorze srebrnym (a jakże!), oraz dwie płytki. Pierwsza, czarna, to właściwy krążek audio, o którym później. Drugi, czerwony (Czemu akurat czerwony? Srebrny by tu idealnie pasował, ale dobra, nie wnikam...) to DVD zawierające teledyski i nagrania z koncertów, które...też są teledyskami.

Wnętrze książeczki utrzymane jest w miłej, stonowanej kolorystyce- nic nie drażni, nie ma przesytu- jest tylko to, co niezbędne. I dobrze.

Odpalając płytę, pewnie albo już ją znasz, albo chcesz poznać, albo... albo jesteś "Trafficowcem" i po przesłuchaniu pierwszego tracka płytkę wyrzucisz/odłożysz/sprzedasz. Niepotrzebne skreślić. A jaki jest ten pierwszy utwór? To "Forever Today", w swojej pełnej, ponad dziesięciominutowej wersji. Nagranie to nieprzeciętne, w którym każdy miłośnik dobrego trance`u odnajdzie to, czego zapewne szuka- a więc tej płynności, tego nieuchwytnego uczucia, którego się nie da opisać... a skoro się nie da, to nie będę próbował. Track pomimo tego, że długi to potrafi naprawdę zaciekawić- znam go praktycznie od samego początku jego istneinia na scenie muzycznej i do dzisiaj lubię go słuchać, jak i całej reszty albumu.

Z tej pierwszej "przygrywki" przenosimy się do kolejnego utworu- "Love Comes Again". Tu już nie jest tak różowo- utwór owszem, świetny dźwiękowo, jednak tekstowo znowu traktuje o tym, co w tytule. Szkoda gadać, ale co zrobić. Generalnie dobry utwór, choć mocno opatrzony- jest prawie tak popularny, jak...

...Traffic. Szczyt szczytów, największy grzech, jakiego Holender dopuścił się podczas swego żywota*. Już sam fakt "popularności" tego kawałka w wiadomych kręgach odstrasza, a co dopiero sama muzyka. Jak to mówią- jaki odbiorca, taki utwór. Sprawdza się to tutaj wyśmienicie, bo "aparycja" tego dzieła idealnie pasuje do wygolonego Dżordża w sprowadzanym BMW. Koniecznie takim ze światłami a`la Lexus.

Jednak, jeśli uda nam się przebrnąć przez nędzne wyroby, to już do końca będziemy mieli naprawdę błogo- każdy następny kawałek jest delikatnie rzecz ujmując FENOMENALNY. I kropka.

Zaczynamy od Sweet Misery- fantastyczny wokal, muzyka ani na krok jemu nie ustępująca. Że tekst słaby? Może i tak, ale posłuchaj sobie tego kawałka kilka razy, później to samo zrób z "Love Comes Again" i...powinieneś już mieć odpowiedź. Który kawałek jest bardziej intrygujący, który powoduje, że aż chciałoby się zajrzeć co jest za kolejnym "muzycznym rogiem"? Odpowiedzi aż nie wypada podawać...

Nyana. Utwór często pomijany- niesłusznie! Sam kiedyś zbytnio się nim nie przejmowałem, wszystko dlatego, że był tylko "łącznikiem". Służył jako pomost pomiędzy "Sweet Misery" a "UR". Jednak po dokładniejszym wsłuchaniu się w ten fragment CD-ka zrozumiałem, że takie pojmowanie tej perełki było błędem. W sumie nie wiem, czym to jest spowodowane, ale naprawdę mi się to podoba- a może to dlatego, że tak naprawdę tego utworu nie znałem? Cóż, odpowiedzi na to pytanie jeszcze nie znam...

Docieramy do (jak dla mnie) najpotężniejszego utworu na całej płycie- jestem tego w 100% pewien. Gdybyście mnie zapytali o choć jeden powód, dla którego tak jest, to wam nie powiem. Owszem, mógłbym ściemniać, że wokal jest super, że podkład "blows your mind"... ale to nie to. To jest coś innego. Kiedy pierwszy raz słuchałem "UR", wydawał mi się on nieskładny, tak jakby zlepek z kilku pomysłów. Zachwycony nie byłem. oczekiwałem czegoś więcej. Nie człuem do tego kawałka żadnej mięty- nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Co więc spowodowało, że jednak jestem z tymi dwiema literami na stałe? W pewnym sensie zrozumiałem, co się dzieje w tym utworze. Jaki jest jego sens, w jaki sposób próbuje się wedrzeć do mnie- nie robi tego bezpośrednio, nie ma prostych środków perswazji- nie kusi wpadającą w ucho melodią, nie stara się przypodobać przyjemnym wokalem...To coś więcej. To ta magia, której nie da się opisać słowami- to jest właśnie Trance. Przez wielkie T.

Pora na odrobinę chilloutu.. po części. Bo "Walking on Clouds" nie jest kawałkiem, którego słucha się z wybitną łatwością- to nie ten album. Chcecie przykład dającego się łatwo słuchać albumu? Proszę bardzo- Sirens of the Sea by OceanLab... swoją drogą świetny album :) Wracając do chmurek- po poprzednim kawałku można odczuć niedosyt, można wyczuć niezłą mieliznę- ale tak w rzeczywistości nie jest, to wrażenie, które masz po przesłuchaniu "UR". Tak na prawdę utwór ten może się poszczycić ciekawymi strukturami muzycznymi oraz niebanalnością- solidny, pozytywny kawałek. Na pewno na +.

Jest jeszcze inna strona chilloutu... to jak z medalem. Ta druga jest dużo ciemniejsza, a zarazem cięższa i trudniej przyswajalna. Reprezentantem tego "nurtu" jest następny utwór, a mianowicie "A Tear in the Open". Na pierwszy "rzut ucha" to spokojny, nieco melancholijny kawałek, nic specjalnego. Przerzucasz track, zaczynasz myśleć, co dalej... ale w pewnym momencie czujesz, że powinieneś wrócić. Bo coś Cię tam ciągnie- co to jest, tego nie wiesz, ale... ale się przekonasz. Samemu najlepiej, gwarantuję. Jeśli się zdecydujesz na taki powrót, to to, co tam odnajdziesz, może Ci się naprawdę spodobać- niebanalna dawka nostalgii zmieszana z umiejętnym graniem na Twoich uczuciach- przyjemna melodia, przyjemne przeżycie. dla wymagających.

Z "Just Be" jest podobny problem, co z "Love comes Again". Mi ten utwór spowszedniał, choć muszę przyznać, że nadal potrafi zrobić wrażenie- oczywiście pozytywne. Poza tym, tytuł (jak i cały tekst) jest pewnym nawiązaniem do sporego problemu, o którym później.

Na koniec szlagier, klasyk, hymn- nazwij to jak chcesz. Jakkolwiek ten utwór traktujesz i jakiekolwiek masz do niego podejście, to jedno jest pewne- jest to nagranie ponadczasowe. Jeszcze długo będzie rozpoznawany, jestem tego pewien. Jeśli to nie jest dla Ciebie wystarczającą zaletą, to co powiesz na to, że jest w sumie mało znany? Chociaż, jeśli przyjąć, że TAKI kawałek jest mało znany, to i Tiësto jest mało znany. Skąd taka teoria? To proste- znakomita większość postrzega Tiësta jako twórcę kilku hitów, zapominając, że jest to przede wszystkim autor świetnych kompilacji (In Search of Sunrise chociażby) oraz setów, a dopiero później jest artystą nagrywającym solowe płyty.

I to tyle- zmęczeni? Jeśli tak, to dobranoc :) Jeśli nie macie dość, to nie zatrzymuję was i zachęcam do kolejnego przesłuchania tej bądź co bądź fantastycznej płyty- warto. Bo raz na pewno nie wystarczy.

A dla tych, co chcą jeszcze poczytać, mam kilka wolnych przemyśleń. Zastanawiałem się, co dalej z Tiëstem. Jakiś czas temu wydał album "Elements of Life", którego nie przesłuchałem w całości. Ignorancja? Na pewno po części. Uważam, że Holender zatracił pewien zmysł dążenia ku wyznaczonemu celowi. To, co usłyszałem na jego nowej płycie, kompletnie nie pasuje do jego poprzednich popisów. Jest to płyta na wskroś komercyjna, mająca na celu trafić w gusta młodzieży. Jest po prostu za łatwa. Nie ma tego charakterystycznego klimatu, który był obecny u Tiësta niemal na każdym krążku, w każdym utworze. Ja tam ten klimat nazywam "downliftingiem", z racji przeciwnego nastawienia do znanego upliftingu- stylu reprezentowanego m.in przez Armina. Tiësta ceniłem właśnie za to, że potrafił stworzyć utwory niemal smutne, a jednak trance`owe. Był w tym mistrzem, a wraz z nowym albumem... no właśnie, co dalej? Ja tam mam nadzieję, że Tijs pójdzie po rozum do głowy, przesłucha "Just Be" i... po prostu będzie. Po prostu będzie sobą.

*- Do czasu wydania "Elements of Life" ;)

2008-09-09

Wrażenia po Kempie- pierwsze 50%

Nie ma komu zacząć opisywania wrażeń po tym festiwalu- dobrze to, czy raczej źle? Spokojnie, nie chodzi tu bynajmniej o to, że byłam tam do bani i chcielibyśmy to przemilczeć. Odetchnęli? Świetnie, my lubimy spokojnych, nie zestresowanych czytelników;) A tak na poważnie- i- na szybko- było fantastycznie. Nie będę się wdawał w szczegóły, bo ciężko jest to wszystko ogarnąć. Tak więc jeśli chodzi o sprawozdanie z mojej strony, musi wam wystarczyć takie zdanie- mam nadzieję, że za rok będzie jeszcze lepiej. "To da się lepiej?" Pewno, że się da. Zawsze się da;)

To tyle, jeśli chodzi o "raport z pierwszej ręki"- pora na małą nowinę. Jak zapewne wiecie, Metallica wydaje nową płytę. A właściwie, to już wydała... zaraz, zaraz- o co chodzi? Przecież nie przenieśliśmy się od tak w czasie. A może jednak... wszystko za sprawą Francji i ludzi ten kraj zamieszkujących- Death Magnetic (bo to o tej płycie mowa, jakbyście jeszcze nie wiedzieli;) ) została tam omyłkowo wprowadzona przedwcześnie wprowadzona do sprzedaży, przez co możemy dzisiaj doznać szoku wpisując w jakimkolwiek serwisie z torrentami hasło "Metallica". Nie wiem, czy to tylko magia zespołu powoduje taki "natłok" mp3-ek w internecie, ale...a w sumie, to po co się tym przejmować, do premiery zostało niedużo czasu i nie ma co się ślinić na jakieś marne 128kbps... i tyle w temacie. Do przeczytania !

2008-08-08

HIP HOP KEMP 2008

Z niekłamaną przyjemnością informujemy Was, że ekipa musicshed.com w liczbie osób 2 (słownie: dwóch, co stanowi 100% piszących tu ;) ) wybiera się do Hradec Kralove na Kempa:) Nie spodziewajcie się fotorelacji, bo z elektroniki zabieramy ze sobą tylko zegarki i latarki, ale relacji jako takiej - jak najbardziej :) Po więcej szczegółów zapraszamy na stronę hiphopkemp.pl . To tyle ode mnie, właśnie pobiłem rekord na najkrótszą notkę ;)

2008-08-07

Njusów garść

Pierwsza wiadomość: 29/08 to data wydania nowego singla pana Ostrowskiego. Krążek będzie nosić tytuł "Jak nie Ty, to kto?" i oprócz tytułowego numeru znajdą się na nim jeszcze znane z płyty "Big money on the table", oraz "Jestem tylko dzieckiem", a także dwa premierowe tracki - "Dwa razy Gumbao" i "O staniu w korkach". Dodatkowo instrumentale, jednak tylko do numerów z JTTS. W wersji winylowej nie zmieściły się instrumentale do kawałków non album, a Asfalt nie chciał, aby winyl różnił się od CD. Nakład limitowany, 2000 numerowanych egzemplarzy. Cena - 16zł ;)

Druga informacja: Nakładem Asfalt Records (a jakże) 5 września ukaże się płyta kolaboracji o nazwie The Jonesz. Szczerze mówiąc do dziś o nich nie słyszałem, ale po sprawdzeniu kawałków na ich majspejsie, oraz w Radiu Asfalt stwierdzam, że to będzie gruby materiał. Płyta ukazała się już jakiś czas temu w Japonii i tylko stamtąd można było ją sprowadzić do Polski, więc ukazanie się jej w Asfalcie znacznie ułatwia jej zakup ;) Cena asfaltowa - około 30 zł. Tutaj info ze strony asfaltu : "Montreal (Kanada) ma od dawna reputację miasta znanego z genialnych i oryginalnych muzyków, ale od niedawna to także kopalnia talentów z hiphopowego podziemia. To tam właśnie, a dokładnie w Studio 3dB, swoje ścieżki w 2006 roku skrzyżowali: producent patr00 (w paszporcie Patryk Antoniewicz) oraz MC Jesse Maxwell. Dla patr00 uzbrojonego w sampler Akai MPC 2000 XL, bibliotekę winyli i kilka analogowych klawiszy, produkcja muzyczna nie wydaje się procesem sprawiającym zbyt wiele komplikacji. Jego twórczość pełna jest hipnotycznego rytmu, soulowego tempa i muzycznej inspiracji, w sam raz dla plastycznego storytellingu w wykonaniu Jesse'go: "Większość naszych nagrywek w studio to de facto sesje freestyle. Patr00 robi od ręki bit a ja zaczynam nagrywać tekst, który dopiero co napisałem albo wręcz napinam z głowy. To często pozostaje już jako finalny produkt."
Urodzony w Sztumie patr00 przeprowadził się z rodziną do Kanady w 1996 roku. Miał już wtedy za sobą 6 lat ćwiczeń na pianinie. W 2003 udało mu się stworzyć własne studio (3dB Studio), co miało duży wpływ na dalszy rozwój jego umiejętności muzycznych. W 2005 wypuścił do sieci swój debiutancki album "Random Note LP", na którym gościnnie wystąpili polscy i kanadyjscy raperzy. Wyprodukował również płyty polskiego projektu z Montrealu pod nazwą "Ortega Cartel". Jego ostatnim (poza The Jonesz) przedsięwzięciem jest portal 16pads.com poświęcony kulturze MPC/bitmakingu.
Jesse Maxwell urodził się w Toronto, gdzie zjadł zęby freestyle'ując z koleżkami i nagrywając w domu. Po przeprowadzce do Montrealu w 2002 roku, szybko wkręcił się w lokalne środowisko raperów występujących po klubach i barach na mieście. Jednak jego prawdziwym przeznaczniem było spotkanie patr00 w 2006 roku. Ta konfrontacja zaowocowała powstaniem The Jonesz oraz jednego z najciekawszych albumów hiphopowych ostatnich lat - "Season One"."
A sama informacja o albumie prezentuje się następująco: "Genialny album (leżący na muzycznej mapie gdzieś między true schoolem a conscious hiphopem) ukazał się w zeszłym miesiącu w Japonii nakładem renomowanej i specjalizującej się w czarnej muzyce wytwórni P-Vine, tym samym jest to pierwszy przypadek, kiedy płyta, której współautorem jest nasz rodak, najpierw ukazuje się w Japonii a dopiero potem na polskim rynku. Swój udział w produkcji tego wybitnego albumu mają między innymi: Think Twice (produkcje gościnne, w tym rewelacyjny utwór "Lemonade") oraz polscy artyści: Noon (który zmasterował całą płytę w www.audio-games.pl) oraz DJ Daniel Drumz. "
Generalnie rzecz biorąc - jaram się! ;)

2008-07-28

O klasyfikowaniu muzyki słów kilka...

Od paru dni siedzi mi gdzieś z tyłu głowy jedna myśl i jak na złość nie chce mnie opuścić, może w ten sposób się jej pozbędę :) Zastanawialiście się kiedyś jakiej muzyki słuchacie? Hah, większość z Was pewnie odpowie, że pytanie jest przecież banalne - jeden odpowie, że rapu, drugi - rock'a, trzeci słucha techno (techna?) itd... Sporo ludzi powie też na pewno "wszystkiego po trochę". No właśnie - wszystkiego. Wiele jest na świecie osób, które słuchają tylko jednego rodzaju muzyki i są upartymi fanami "techniawek" (aj, sorry... miało być o muzyce;) ), metalu czy czego tam jescze... Założę się jednak, że większa cześć populacji ma bardziej otwarte głowy i słucha różnych gatunków muzyki. Zresztą, tak właściwie to nie o tym miało być. Tak naprawdę chodzi o to, że ostatnio dotarło do mnie, że chyba nie znam się na muzyce... Tzn słucham ile mogę, interesuję się, ale ni cholery nie potrafię czasami sklasyfikować tego, co słyszę, a jak ostatnio zajrzałem w moją "tag cloud" na last.fm to się przeraziłem. Pierwszy przykład z brzegu:
- co to ku*wa jest "trash metal"?
- a słuchałeś Metallici?
- yhm...
- no to odpowiedziałeś sobie na pytanie.
Trash metal??? Dla mnie Metallica to rock... No i tak poczytałem chwile o różnych zespołach. O ile z rapem nie ma jakichś większych problemów (choć mniejsze są - ale o tym zaraz), to kiedy wkraczamy w szeroko pojęty rock, to ja głupieję. Arctic Monkeys - indie rock... I co? Znów nie wiedziałem co to znaczy... Queens Of The Stone Age? Hard rock, desert rock, stoner rock. Myslałem że rock to rock, bez kitu... A wracając do rapu... Nie wiem np jak sklasyfikować Noona (jedyne co przychodzi mi do głowy to muzyka alternatywna, ewnetualnie trip-hop... ale patrze na lasta i widzę ambient, lo-fi, nujazz...), pod żadne klasyfikacje nie mieści mi się Fisz z Emade... Takich przykładów jest znacznie więcej. A jeśli zagłębimy się bardziej w kulture hip-hop, to okazuje się, że warto wiedzieć co to jest eastcoast, westcoast, blablabla... Rzygam tym szczerze mówiąc. Nie wiem co jest co i może ktoś powie, że jestem ignorantem, ale mi tam z tym dobrze :) Po prostu słucham tego, co uważam za dobre i warte tego, aby spędzić z tym czas;) I wbijam w to, jak to się fachowo nazywa. Przecież to wszystko to MUZYKA!

P.S.: A ile zabawy jest z jazzem - jak mówi wikipedia: jazz awangardowy, bepop, big band, chamber jazz, cool jazz, free jazz, grypsy jazz, mini-jazz, modal jazz, neo-bop, post-bop... itd, itp... miłego odkrywania kolejnych kategorii. Ja idę słuchać

2008-07-20

Dzisiaj polecimy z czymś mniej "ę ą" (a może ą ę? ... dobra, chrzanić to) i na pewno nie tak cywilizowanym niż to, co miałem opisać w założeniach, a miało to być liźnięcie szwedzkiego ambientu. Ale o tym kiedy indziej, bo dzisiaj...

Soilwork... why? For metal!

Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli już zaglądasz na tą stronę, to albo słuchasz rapu, albo zwyczajnie zabłądziłeś i... na dźwięk słów Melodic Death Metal uciekasz gdzie pieprz rośnie, bo nadchodzi apokalipsa... wiesz co? Lepiej biegnij szybko, bo ta apokalipsa ma moc!

Do rzeczy- czym jest MDM? Dla laika- darcie ryja z śpiewanym (melodyjnym) refrenem. A dla zorientowanego? Zorientowani wiedzą, co to jest i ich akurat uświadamiać nie trzeba:)

Od razu postawię ryzykowną tezę- że płyta "Figure Number Five", bo o niej będę się rozpisywał, to małe (tylko?) mistrzostwo świata. A już na pewno w skali całej twórczości szwedzkiej kapeli. Wszystkie utwory, zaczynając od "Rejection role" a kończąc na "Downfall 24" mają w sobie tą energię, tą siłę, za którą ludzie pokochali ten gatunek muzyczny. Że chaotyczne? Że niespójne? Że to tylko puste darcie ryja? Wybacz, ale jeśli identyfikujesz się z takimi argumentami, to ja się sprzeczał, bo

a) słuchasz Radyja i będę miał na głowie jakieś bojówki

b) masz 2 paski i będę miał na głowie czarne BMW

Do czego zmierzam? Ano do tego, że aby pokochac tą płytę (i całą muzykę tego typu) trzeba mieć przekonanie i... wbrew pozorom i stereotypom wrazliwość muzyczną. Ona dostaje mocne baty sposobem jej traktowania przez ciężkie riffy i wyczyny wokalne, ale uwieżcie mi- warto, bo to przyjemne.

I to w zasadzie tyle- krótka recenzja (a gdzie ja w ogóle opisałem choćby zawartość płyty? Świat schodzi na psy, zdecydowanie...)

A jeśli dalej nie wiem z czym to się je, to proszę bardzo, teledyski:





2008-07-16

Sinuous Productions - The Jazz Council

Powiem szczerze - nie mam weny do dłuższej recenzji, napiszę więc kilka zdań. Po pierwsze - płytkę poznałem dzięki NoNaMe'owi (profil na last.fm i blog przez niego współprowadzony ), za co należą mu się podziękowania :) Po drugie - Sinous Productions to grupa naprawdę mało znana, o czym może świadczyć chociażby fakt, że na last.fm mają zaledwie 9k przesłuchań. Ale mało znana nie znaczy przecież słaba, a w tym wypadku jest zupełnie odwrotnie - The Jazz Council to świetna płyta łącząca jazz z hip hopem. Wyszło to chłopakom naprawdę zacnie, album praktycznie nie ma słabych momentów, osobiście słucham non-stop od trzech dni. Jednym słowem polecam. Warto poszukać:) A za rekomendację niech najlepiej posłużą te dwa numery:


2008-07-07

Armin van Buuren - "Imagine" Czyli to samo, tylko inaczej...

Jest na świecie wielu muzyków- większość podąża już utartymi schematami, szukając drogi do sławy nie poprzez nowinki, lecz przez wzorowanie się na najlepszych. Armin na pewno do tej grupy nie należy, pojawia się więc pytanie, dlaczego. Przecież, śledząc jego karierę nie można doszukać się jakichś innowacji czy rewolucji w świecie trance`u. Holender nigdy nie stworzył jakiejś przepaści między swoją twórczością a twórczością innych, jednak mimo to, jest uznawany za najlepszego producenta klimatów taneczno- relaksacyjnych. Gdzie tu sens? Wielu zakrzyknie "co w nim wyjątkowego, skoro jest tacy, jak inni?" i po części mają oni rację, jednak należy pamiętać, że Armin to solidna firma, która nie stawia na rewolucję, lecz na ewolucję- i stąd ta jego "magia". W jego twórczości nie ma miejsca na eksperymenty, jednak to, co tworzy, trudno nazwać powielaniem schematów. Upiększanie pięknego? Tak, u tego pana to jak najbardziej możliwe.

Co by jednak nie mówić- taki progres ma także swoje wady- ile razy słyszę utwór Armin z wokalem, to zaraz mam skojarzenia z innym utworem Armina z wokalem, który słyszałem kilka lat temu... te nawiązania są dość widoczne, co może być niezbyt przyjemne dla osoby szukającej eksperymentów muzycznych. Jednak osoba, która docenia żmudną pracę nad rozwojem "myśli twórczej" znajdzie u van Buurena swoje miejsce.

To tyle, jeśli chodzi o te wstępne paplanie- jeśli nadal uważacie, że warto się najnowszą płytką spod szyldu Armady zainteresować, zapraszam dalej.

Wtajemniczenia krok pierwszy, czyli jak zobaczyłem pudełko to...

... mówię sobie "kup to facet i tyle". I tak też zrobiłem, pomimo początkowych obaw. Brały się one stąd, iż płytkę miałem okazję wcześniej przesłuchać (była nadawana podczas którejś audycji ASOT, nie pamiętam dokładnie numeru, ale była to bodajże jakaś specjalna audycja) i... byłem zawiedziony. Oczywistą sprawą jest, że nie mogłem w pełni odebrać tej płyty, bo jednak odsłuch z radia to nie to samo, co z kompaktu. Ale i tak byłem zaniepokojony- utwory wydawały mi się bez wyrazu, wepchnięte na siłę... no cóż, nie wszystko g*wno, co śmierdzi ;) Długo się nie zastanawiając wydobyłem z portfela wymaganą sumkę (swoją drogą, to cholera, kiedyś JAKIEKOLWIEK albumy trance u nas nie były dostępne, a teraz... są tańsze od Dody... heh, co za czasy:) ) i po jakimś czasie mogłem się "zapaść w dźwięki".

Wtajemniczenia krok drugi, czyli jak odpaliłem, to...

... było to coś zupełnie innego. Fakt, słuchałem tego drugi raz, ale aż takiej zmiany się nie spodziewałem. Różnica kolosalna- także strachu nie ma. Ja nie wiem, może w radiu Armin sobie zrbił z ludzi jaja i puścił wersję beta? :D Dobra, a na poważnie- co mi się podoba? O tym później. A co mi isę nie podoba? O tym jeszcze później;) Teraz czas na wizualia. Jaka okładka, każdy widzi.



Akurat to, czy to się ma podobać, czy nie, to kwestia gustu- mi się podoba i tyle. Bo jest prosta, zarówno pod względem graficznym, jak i jeśli chodzi o przekaz. A wkładka? Ma to, co trzeba- nazwy tracków, teksty tam, gdzie trzeba i tzw creditsy. Na więcej nie liczyłem, bo więcej mi nie było potrzebne. Bajery to ja chcę dostać przy nowej płycie Metallici. Ale wracając do tematu- ani okładka, ani żaden inny element graficzny nie oddają tego, co mamy w środku.

Wtajemniczenia krok trzeci, czyli otwieram, wkładam i...

...Ani widu, ani słychu po wszechogarniającej ciemności okładki. Ogólnie- płyta jest jasna, wyraźnie odnosi się do tej naszej lepszej części duszy. Ale to już typowa "przypadłość" Armina- akurat on i "uplifting" to dwa pojęcia ściśle ze sobą związane. On nawet próbując stworzyć utwory nieco "cięższe", nie nastarjające pozytywnie do życia robi typowe "śmiechotki". Czy to źle? I tak i nie. Źle, bo przez to cała twórczość van Buurena jest monotematyczna- tak jakby każdym utworem próbował nam powiedzieć "jest dobrze, jest super, pamiętaj, że masz po co wstawać dzisiaj rano". Czasami swego rodzaju huśtawka nastrojów na płycie jest potrzebna, żeby uzyskać wielowątkowość. U Holendra tego brakuje, co jednak akurat w jego przypadku można przemilczeć. Można przemilczeć, bo te wszystkie jego "śmiechotki" pomimo tego, że podobne to są jednak perfekcyjne- spełniają swoje zadanie i, dzięki wspomnianej wcześniej muzycznej progresji dokładają co rusz nowe doznania. To tyle, jeśli chodzi o ogóły, czas rozłożyć to na czynniki pierwsze.

Wtajemniczenia krok czwarty, czyli biorę tasak i kroję...

... pierwsze, co usłyszymy, to typowo "arminowskie", antemiczne brzmienie. Na pierwszy "rzut ucha" wydaje się to naprawdę świetne, dopracowane w każdym detalu. Jednak kiedy pomyślimy nad tym dłużej, to dochodzimy do wniosku, że tego typu "hymn" już od Armina dostawaliśmy wielokrotnie... że przypomnę choćby genialne Sail i kultowe Serenity. Czym więc ratuje się tytułowe "Imagine"? Progresem, bo czymże by innym. Mamy tutaj wszystko to, co znamy z poprzednich "wzniosłych produkcji" plus... gitarę. I naprawdę, teoretycznie jest to najlepszy kawałek z pośród anthemów... szkoda tylko, że tak będą uważać osoby, które nie słyszały poprzednich, podobnych utworów.

Drugim utworem jest singlowy "Going wrong". Tu już jest lepiej, bo jednak mając do dyspozycji nie tylko muzykę, ale i wokal, można dużo łatwiej zrobić coś oryginalnego. Tym bardziej mając do pomocy doskonale znanego Dj-a Shah. Utwór, pomimo, że utrzymany w typowym dla vocal trance`u klimacie, trzyma poziom. Szybko wpada w ucho i intuicyjnie człowiek zaczyna go sobie podśpiewywać. Nie jest to jednak ten główny magnes tej płytki- z dwóch powodów. Pierwszy to fakt, że to singiel, więc zdążył się już osłuchać. Po drugie- są tu lepsze utwory i, nawet jeśli wcześniej nie słyszeliśmy "Going wrong" to będzie on dla nas "wyczesany" jedynie do momentu... o tym zaraz:)

Następnym utworem jest "Unforgivable". Co mi się tu podoba- początek (swoją drogą prawie zawsze kawałki Armina świetnie się zaczynają), całkiem ciekawa linia basu oraz przyjemny wokal (Jaren). Tematyka oczywiście tandetna (jakaś miłość, zdrada, czy coś tam- najlepiej na to nie zwracać uwagi, no chyba, że jesteśmy "krejzi"...ale wtedy to chyba byśmy nie znali nazwiska van Buuren, prawda?:) ), ale to nie przeszkadza, bo do tego idzie się przyzwyczaić. Akurat ważniejsze od tego "o czym" ważniejsze jest "jak" jest to zaśpiewane. A jest bardzo ładnie i, co najważniejsze, nie gryzi się to z linią melodyczną. Słowem- solidny kawałek, który jednak się niczym nie wybija. Na drugi dzień zapominasz, jaki miał tytuł.

Czwóreczka to drugi już na płycie ytwór "ogołocony" z wokalu, a więc "Face to face". I muszę przyznać szczerze- niby wszystko tu jest na miejscu, wszystko poukładane- ale jednak brakuje "kopa", czegoś, co by sprawiło, że byśmy z chęcią do tego ytworu wrócili. Sam w sobie nie wypada tak źle, ale gdyby tak każdy utwór oceniać nie biorąc pod uwagi innych... to wszystko byłoby cudowne, nawet Rubik:)

Po tym przeciętnym (miejscami mocno przeciętnym) wstępie dochodzimy do utworu piątego- "Hold on to me". Nie zapowiada się na coś szczególnego, bo początek ma "taki-se". Jednak od pewnego momentu mimowolnie zaczyna to "czuć". Od razu wiadomo, że ten kawałek stanowi esencję vocal trance`u- tego, co w nim najlepsze. Tematyka? Znowu badziew, ale tym razem to już naprawdę nie powinno nikogo obchodzić. A już skoro przy słowach jesteśmy- kiedy po raz pierwszy słyszymy w słuchawkach bądź na głośnikach "I see the faces..." instynktownie sprawdzamy kto to śpiewa- est w tym głosie coś przyciągającego. Po szybkim spojrzeniu okazuje się, że to nie kto inny, a znana już z innych utworów Armina (i nie tylko) Audrey Gallagher- przypomnę choćby utwór (a właściwie to nawet Utwór) van Buuren & O`Callaghan- "Big sky", w którym to wokalu użyczyła właśnie Audrey. Cóż więcej- jeden z dwóch najlepszych kawałków na płycie. Jeden z lepszych kawałków Armina. Jeden z lepszych kawałków szeroko rozumianego trance`u...

Jeśli o "Hold on to me" pisałem w superlatywach, to zastanawiam się, co mam napisać o "In and out of love". Sporą część mógłbym na pewno zwyczajnie skopiować, bo jest to utwór na pewno podobny do poprzedniego- ale... lepszy? Dobra, bezpieczniej będzie pozostać przy "podobny". Ten też się podśpiewuje, ten też pozwala na wyłączenie umysłu i oddanie się muzyce... i tak można w kółko. Ten utwór jest wielki- to na pewno, a to, czy słucha się go patrząc przez pryzmat poprzedniego to już sprawa indywidualna- mi osobiście nie przeszkadza podobieństwo tych utworów. I jeszcze takie moje spostrzeżenie- nie kojarzy wam się ten utwór z filmem "Top gun"? Bo mi bardzo... podobne klimaty- idealnie by pasował do takiego filmu moim zdaniem:)

Właściwie dalsze opisywanie każdego utworu z osobna mija się z celem. Bo po usłyszenia dwóch poprzednich i tak wszystkie następne wydzadzą Ci się jakieś nijakie. Będzie to jednak błąd- każdy ma coś w sobie (ot, choćby "What if" warto by wyróżnić za całkiem ciekawy podkład), jednak blednie to przy utworach numer 5 i 6. Zatrzymać warto się jednak przy "Fine without you". Tytuł już sugeruję niezłą kaszanę, ale to za moment. Początek jest bardzo przyjemny i zapowiada nam naprawdę bardzo ciekawy utwór. Jednak po usłyszenia wokalu... eh, no tragedia. Flaki z olejem, prawie jak u Bono z jego sztandarowym "Sweetest thing", które to jest jedną z największych muzcznych szmir jaką w życiu słyszałem... podobna sprawa jest z "Fine...", bo tu też jest rozlazły tekst o nadętej miłości i, słuchając tego, jedni będą przeklinać dzień odsłuchu tego potworka, a drudzy (nie będę tej grupy z litości nazywał) będą piać w niebogłosy, bo powstał kolejny utwór "oddający piękno miłości"... idę zwymiotować. Na koniec mamy kolejny solidny, lecz niczym nie wyróżniający się utwór. "Intricacy" jest dobrym zakończeniem, bo nie pozostawia zbytniego niesmaku bo zobaczeniu "end of playback". Zastrzeżeń szczególnych do niego nie mam, ale chwalił też nie będę, bo i nie ma za co- po prostu już to wszystko gdzieś słyszałem.

Wtajemniczenia krok piąty, czyli sumuje i podliczam

Generalnie rzecz ujmując- chyba jednak warto. Pomimo pewnego stopnia odtwórczości, paru naprawdę dennych momentów oraz braku spójności pod względem jakości. Ratuję tą płytę niewątpliwie nazwisko van Buuren oraz ta magia, która otacza każde jego wydawnictwo. Bo nawet, jeśli na krążku nie byłoby utworów piątego i szóstego, to ta płyta miała by "element przyciągający". I to jest właśnie główna siła Armina- niby nie ma nic nowego, niby wydaje się, że utworki są wlepione na siłę, a jednak ludziom się to podoba. Czym jest to spowodowane? Czy to tylko dobry marketing, czy jednak ten rozwój, progres Armina jednak na coś się zdaje? Na to pytanie musicie sobie sami odpowiedzieć.

I na koniec formalność, a więc ocena. Ciężka sprawa, bo nie wiadomo, czy płytę oceniać patrząc przez pryzmat poprzednich płyt tego wykonawcy. Heh, chyba jednak się w tym wstrzymam, sami sobie oceńcie.


2008-07-05

POLISH FUNK

Jakiś czas temu na polskim rynku muzycznym pojawiła się składanka, która zainteresowała całkiem sporą rzeszę fanów dobrej muzyki... Zainteresowałem się tą płytą także i ja, choć do wszelkiego rodzaju składanek, kompilacji, czy jak to jeszcze inaczej nazwać, podchodzę mocno sceptycznie. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Polish Funk, bo o tej płycie mowa, to coś niezwykłego. Grupa DJ'ów z grupy Soul Service postanowiła zebrać w jednym miejscu najlepsze polskie nagrania, które łączy jedna wspólna cecha - funkowy groove. Zapewniam was, że nawet nie spodziewacie się tego, jaką moc mogą mieć w sobie utwory pani Haliny Frąckowiak, Czerwonych Gitar, czy Jerzego Milana. Wiele utworów pochodzi z zapomnianych wydawnictw, pocztówek dźwiękowych, a nawet kaset! Wszystkie tracki są oczywiście na nowo zmasterowane, tak, abyśmy mogli jeszcze lepiej poczuć ich fantastyczny klimat. Zapewniam, że niejeden z was mocno zdziwi się po przesłuchaniu tej płyty. Wydawać by się mogło, że co jak co, ale łączenie polskiej muzyki lat 70. z funkiem to gruba przesada - okazuje się jednak, że nie! Nie bójcie się tego, że kumple będą na was dziwnie patrzyli, kiedy zobaczą na waszej półce tą składankę - nie ma się czego wstydzić. Zapewniam Was, że, jak to jest napisane we wkładce płyty, "żadna ze współczesnych gwiazd estrady nie byłaby w stanie stworzyć czegoś, co choć minimalnie byłoby tak taneczne, porywające i ciekawe". Naprawdę warto!
Część pierwsza i druga są dostępne na CD i winylu, można je również zakupić w formie "collectors
special 3CD box", do którego dołączona jest trzecia płyta zawierająca specjalny mix. Niedawno ukazała się część 3 kompilacji, której jeszcze osobiście nie słyszałem, ale myślę, że można spodziewać się kolejnej porcji świetnych, polskich, funkowych brzmień.

Wszytskie części do kupienia na stronie POLSKICH NAGRAŃ

P.S.: Fragment świetnego utworu Haliny Frąckowiak, który znajduje się na drugiej części składanki, do posłuchania TUTAJ

2008-06-28

Overseer- Wreckage

To ja dla odmiany zaserwuję coś z innej półkuli muzycznej (notabene znaczniej bardziej mi bliższej), mianowicie elektroniki. I nie używam tu pojęcia "elektronika" w celu asekuracji, po prostu nie bardzo mi podchodzą te wszystkie dziwne "odłamy", które różnią się tylko nazwą a nic świeżego do tematu nie wnoszą. Ale to już temat na inną chwilę, czas wracać do głównego wątku.


Rob Overseer to brytyjski producent, którego nie jeden już próbował zaszufladkować. Jednak jak to bywa z nieprzeciętnymi artystami, jego muzyka nie pasuje do żadnej utartej konwencji i wybijając się ponad zwyczajność daje nam możliwość zaznania geniuszu. Jest to artysta, którego kawałków nie usłyszycie w swoim ulubionym radiu. Choć zapewne wielu z was go nieświadomie zna, bo kto nie kojarzy takich nazw, jak Animatrix czy gra Need for Speed Underground. A to tylko dwa przykłady soundtracków zawierających jego utwory.


Dobra, czas na tzw mięsko, czyli danie głównie. "Wreckage", bo o tej płytce mowa, została wydana w roku 2003 (USA) oraz 2005 (UK). Jest to jak na razie jedyny longplay Roba. Styl płyty można określić jako niezły bajzel, bo mamy tu kawałki szybkie, od razu wpadające w ucho i mające niemiłosiernego "kopa", jak i również chillout... odważnie to nazywając. I właśnie to jest w tej płycie tak wspaniałego- tu nie ma dwóch kawałków utrzymanych w jednej konwencji, nie ma dwóch takich samych układów melodycznych (mocno nieprofesjonalne określenie, ale mam nadzieję, że choć trochę zrozumiałe) czy choćby tak samo dynamicznych utworów. Taka mozaika muzyczna jest genialna w swojej prostocie, bo nie pozwala nam się nudzić. Jak znam życie, znajdą się osoby, które zanim odsłuchają to stwierdzą "przecież przy takim bajzlu to nie może się udać"... Owszem, jest takie zagrożenie, ale w tym przypadku wszystkie utwory (no, może poza ostatnim, ale o nim zaraz) do siebie pasują, choć to w teorii nie jest możliwe. Całe to piękno musi jednak musi mieć gdzieś koniec- i, niestety, tego końca nie ma wraz z końcem płyty. Radość słuchania kończy się po przedostatnim utworze, bo ostatni to... sam w zasadzie nie wiem. To mogłaby być niespodzianka, mógłbym wam nie robić spojlerów... ale co mi tam, napiszę. To jest 20-sto minutowa prognoza pogody, której ja nigdy nie dałem rady całej przesłuchać, tym bardziej, że przez jakieś 10 min jest cisza... Tak, lubię ambient i inne dziwne wynalazki, ale aż takim desperatem nie jestem. Poza tym dziwadłem osobiście nie doszukałem się żadnych uszczerbków. Pozostaje czekać na kolejny album Overseer`a...


Tracklista:
  1. "Slayed"
  2. "Stompbox"
  3. "Supermoves"
  4. "Velocity Shift"
  5. "Horndog"
  6. "Meteorology"
  7. "Aquaplane"
  8. "Doomsday"
  9. "Basstrap"
  10. "Sparks"
  11. "Never"
  12. "Heligoland"

Pozwolę sobie na ocenę, jak to poprzednik zapoczątkował. Ode mnie 8/10 za całość (mówimy zdecydowane NIE szkolnej skali! :) ), jednak jeśli nie przeszkadza dziwne "coś" pod numerem 12 i lubisz eksperymenty z muzyką elektroniczną, to ocena dla Ciebie wynosi równiutkie 10;)

2008-06-27

Łona i Webber - Insert EP

Łona przyzwyczaił nas do długiego oczekiwania na swoje kolejne produkcje... Na "Absurd i Nonsens" czekaliśmy 3 lata. Tym razem jest jednak inaczej. Kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że szczeciński raper wydaje 20 czerwca swoją nową epkę zatytuowaną "Insert". Płyta przybyła do mnie w poniedziałek wprost od dobrzewiesz, gdyż zamówiłem edycję specjalną - zamiast pudełka mamy tu karton, a do wszystkiego dodany jest insert w postaci keliszka (lub kielonka - jak kto woli;) ). Zajmijmy się jednak samą zawartością tego zacnego opakowania. Jeśli ktoś liczył na to, że Łona powróci na tej płycie do stylu z dwóch pierwszych płyt, to chyba niestety się zawiedzie. Słyszałem wiele opinii o "AiN", że to nie ten sam Łona, że już nie taki zabawny... Zastanówmy się jednak - facet ma już prawie 30 lat i ma robić takie utwory, jak "Konewka"? Nie wyobrażam sobie tego. Nie jest jednak też prawdą, że Adam już nie żartuje - jeśli ktoś nie zauważa tego w tekstach, to już jego sprawa.
Wszystkie 6 kawałków trzyma poziom - to jest najważniejsza informacja. Wszystkie numery są bardzo dobre tekstowo, niebanalne - jak to u szczecińskiego rapera. Pierwsze dwa kawałki dotykają problemu szeroko pojętej komercjalizacji muzyki (tyle juz było tracków na ten temat, nie? Przesłuchajcie sami, żeby się przekonać, że Łona to jednak nietuzinkowy teksciarz). Mamy tu utwór poświęcony Jackowi Kaczmarskiemu, mamy rozmowę z własnym refrenem. Co ciekawe, na płycie występuje dwóch gości - legenda polskiego podziemia Smarki, oraz koleś, którego mogliśmy usłyszeć już na "Koniec Żartów" - Paco. Smarki nawinął według mnie przyzwoicie, ale bez żadnych fajerwerków. Paco nie ma znakomitego flow, ale dał całkiem niezłą zwrotkę, która w połączeniu ze świetnym bitem i znakomitym Łoną daje najlepszy numer na płycie. Co do Webbera, to cóż - klasa. Widać u tego koleszki postęp z produkcji na produkcję. Jeśli liczycie na imprezowe bangery, to nie kupujcie tej płyty, ale jeśli chcecie posłuchać zaangażowanego rapu na świetnych, klimatycznych bitach Łebsztyka, to po prostu musicie mieć ten krążek u siebie na półce. Krążek, który wg mnie jest najlepszą produkcją, która wyszła w tym roku w Polsce.

TRACKLISTA:
1. Insert
2. Bumbox
3. Świat jest pełen filozofów (gośćinnie Smarki)
4. Co to będzie? (gościnnie Paco)
5. Nic tu po nas
6. Nie zostało nic


Łona I Webber - Insert (TELEDYSK)

Ocena: 5+/6