2008-07-07

Armin van Buuren - "Imagine" Czyli to samo, tylko inaczej...

Jest na świecie wielu muzyków- większość podąża już utartymi schematami, szukając drogi do sławy nie poprzez nowinki, lecz przez wzorowanie się na najlepszych. Armin na pewno do tej grupy nie należy, pojawia się więc pytanie, dlaczego. Przecież, śledząc jego karierę nie można doszukać się jakichś innowacji czy rewolucji w świecie trance`u. Holender nigdy nie stworzył jakiejś przepaści między swoją twórczością a twórczością innych, jednak mimo to, jest uznawany za najlepszego producenta klimatów taneczno- relaksacyjnych. Gdzie tu sens? Wielu zakrzyknie "co w nim wyjątkowego, skoro jest tacy, jak inni?" i po części mają oni rację, jednak należy pamiętać, że Armin to solidna firma, która nie stawia na rewolucję, lecz na ewolucję- i stąd ta jego "magia". W jego twórczości nie ma miejsca na eksperymenty, jednak to, co tworzy, trudno nazwać powielaniem schematów. Upiększanie pięknego? Tak, u tego pana to jak najbardziej możliwe.

Co by jednak nie mówić- taki progres ma także swoje wady- ile razy słyszę utwór Armin z wokalem, to zaraz mam skojarzenia z innym utworem Armina z wokalem, który słyszałem kilka lat temu... te nawiązania są dość widoczne, co może być niezbyt przyjemne dla osoby szukającej eksperymentów muzycznych. Jednak osoba, która docenia żmudną pracę nad rozwojem "myśli twórczej" znajdzie u van Buurena swoje miejsce.

To tyle, jeśli chodzi o te wstępne paplanie- jeśli nadal uważacie, że warto się najnowszą płytką spod szyldu Armady zainteresować, zapraszam dalej.

Wtajemniczenia krok pierwszy, czyli jak zobaczyłem pudełko to...

... mówię sobie "kup to facet i tyle". I tak też zrobiłem, pomimo początkowych obaw. Brały się one stąd, iż płytkę miałem okazję wcześniej przesłuchać (była nadawana podczas którejś audycji ASOT, nie pamiętam dokładnie numeru, ale była to bodajże jakaś specjalna audycja) i... byłem zawiedziony. Oczywistą sprawą jest, że nie mogłem w pełni odebrać tej płyty, bo jednak odsłuch z radia to nie to samo, co z kompaktu. Ale i tak byłem zaniepokojony- utwory wydawały mi się bez wyrazu, wepchnięte na siłę... no cóż, nie wszystko g*wno, co śmierdzi ;) Długo się nie zastanawiając wydobyłem z portfela wymaganą sumkę (swoją drogą, to cholera, kiedyś JAKIEKOLWIEK albumy trance u nas nie były dostępne, a teraz... są tańsze od Dody... heh, co za czasy:) ) i po jakimś czasie mogłem się "zapaść w dźwięki".

Wtajemniczenia krok drugi, czyli jak odpaliłem, to...

... było to coś zupełnie innego. Fakt, słuchałem tego drugi raz, ale aż takiej zmiany się nie spodziewałem. Różnica kolosalna- także strachu nie ma. Ja nie wiem, może w radiu Armin sobie zrbił z ludzi jaja i puścił wersję beta? :D Dobra, a na poważnie- co mi się podoba? O tym później. A co mi isę nie podoba? O tym jeszcze później;) Teraz czas na wizualia. Jaka okładka, każdy widzi.



Akurat to, czy to się ma podobać, czy nie, to kwestia gustu- mi się podoba i tyle. Bo jest prosta, zarówno pod względem graficznym, jak i jeśli chodzi o przekaz. A wkładka? Ma to, co trzeba- nazwy tracków, teksty tam, gdzie trzeba i tzw creditsy. Na więcej nie liczyłem, bo więcej mi nie było potrzebne. Bajery to ja chcę dostać przy nowej płycie Metallici. Ale wracając do tematu- ani okładka, ani żaden inny element graficzny nie oddają tego, co mamy w środku.

Wtajemniczenia krok trzeci, czyli otwieram, wkładam i...

...Ani widu, ani słychu po wszechogarniającej ciemności okładki. Ogólnie- płyta jest jasna, wyraźnie odnosi się do tej naszej lepszej części duszy. Ale to już typowa "przypadłość" Armina- akurat on i "uplifting" to dwa pojęcia ściśle ze sobą związane. On nawet próbując stworzyć utwory nieco "cięższe", nie nastarjające pozytywnie do życia robi typowe "śmiechotki". Czy to źle? I tak i nie. Źle, bo przez to cała twórczość van Buurena jest monotematyczna- tak jakby każdym utworem próbował nam powiedzieć "jest dobrze, jest super, pamiętaj, że masz po co wstawać dzisiaj rano". Czasami swego rodzaju huśtawka nastrojów na płycie jest potrzebna, żeby uzyskać wielowątkowość. U Holendra tego brakuje, co jednak akurat w jego przypadku można przemilczeć. Można przemilczeć, bo te wszystkie jego "śmiechotki" pomimo tego, że podobne to są jednak perfekcyjne- spełniają swoje zadanie i, dzięki wspomnianej wcześniej muzycznej progresji dokładają co rusz nowe doznania. To tyle, jeśli chodzi o ogóły, czas rozłożyć to na czynniki pierwsze.

Wtajemniczenia krok czwarty, czyli biorę tasak i kroję...

... pierwsze, co usłyszymy, to typowo "arminowskie", antemiczne brzmienie. Na pierwszy "rzut ucha" wydaje się to naprawdę świetne, dopracowane w każdym detalu. Jednak kiedy pomyślimy nad tym dłużej, to dochodzimy do wniosku, że tego typu "hymn" już od Armina dostawaliśmy wielokrotnie... że przypomnę choćby genialne Sail i kultowe Serenity. Czym więc ratuje się tytułowe "Imagine"? Progresem, bo czymże by innym. Mamy tutaj wszystko to, co znamy z poprzednich "wzniosłych produkcji" plus... gitarę. I naprawdę, teoretycznie jest to najlepszy kawałek z pośród anthemów... szkoda tylko, że tak będą uważać osoby, które nie słyszały poprzednich, podobnych utworów.

Drugim utworem jest singlowy "Going wrong". Tu już jest lepiej, bo jednak mając do dyspozycji nie tylko muzykę, ale i wokal, można dużo łatwiej zrobić coś oryginalnego. Tym bardziej mając do pomocy doskonale znanego Dj-a Shah. Utwór, pomimo, że utrzymany w typowym dla vocal trance`u klimacie, trzyma poziom. Szybko wpada w ucho i intuicyjnie człowiek zaczyna go sobie podśpiewywać. Nie jest to jednak ten główny magnes tej płytki- z dwóch powodów. Pierwszy to fakt, że to singiel, więc zdążył się już osłuchać. Po drugie- są tu lepsze utwory i, nawet jeśli wcześniej nie słyszeliśmy "Going wrong" to będzie on dla nas "wyczesany" jedynie do momentu... o tym zaraz:)

Następnym utworem jest "Unforgivable". Co mi się tu podoba- początek (swoją drogą prawie zawsze kawałki Armina świetnie się zaczynają), całkiem ciekawa linia basu oraz przyjemny wokal (Jaren). Tematyka oczywiście tandetna (jakaś miłość, zdrada, czy coś tam- najlepiej na to nie zwracać uwagi, no chyba, że jesteśmy "krejzi"...ale wtedy to chyba byśmy nie znali nazwiska van Buuren, prawda?:) ), ale to nie przeszkadza, bo do tego idzie się przyzwyczaić. Akurat ważniejsze od tego "o czym" ważniejsze jest "jak" jest to zaśpiewane. A jest bardzo ładnie i, co najważniejsze, nie gryzi się to z linią melodyczną. Słowem- solidny kawałek, który jednak się niczym nie wybija. Na drugi dzień zapominasz, jaki miał tytuł.

Czwóreczka to drugi już na płycie ytwór "ogołocony" z wokalu, a więc "Face to face". I muszę przyznać szczerze- niby wszystko tu jest na miejscu, wszystko poukładane- ale jednak brakuje "kopa", czegoś, co by sprawiło, że byśmy z chęcią do tego ytworu wrócili. Sam w sobie nie wypada tak źle, ale gdyby tak każdy utwór oceniać nie biorąc pod uwagi innych... to wszystko byłoby cudowne, nawet Rubik:)

Po tym przeciętnym (miejscami mocno przeciętnym) wstępie dochodzimy do utworu piątego- "Hold on to me". Nie zapowiada się na coś szczególnego, bo początek ma "taki-se". Jednak od pewnego momentu mimowolnie zaczyna to "czuć". Od razu wiadomo, że ten kawałek stanowi esencję vocal trance`u- tego, co w nim najlepsze. Tematyka? Znowu badziew, ale tym razem to już naprawdę nie powinno nikogo obchodzić. A już skoro przy słowach jesteśmy- kiedy po raz pierwszy słyszymy w słuchawkach bądź na głośnikach "I see the faces..." instynktownie sprawdzamy kto to śpiewa- est w tym głosie coś przyciągającego. Po szybkim spojrzeniu okazuje się, że to nie kto inny, a znana już z innych utworów Armina (i nie tylko) Audrey Gallagher- przypomnę choćby utwór (a właściwie to nawet Utwór) van Buuren & O`Callaghan- "Big sky", w którym to wokalu użyczyła właśnie Audrey. Cóż więcej- jeden z dwóch najlepszych kawałków na płycie. Jeden z lepszych kawałków Armina. Jeden z lepszych kawałków szeroko rozumianego trance`u...

Jeśli o "Hold on to me" pisałem w superlatywach, to zastanawiam się, co mam napisać o "In and out of love". Sporą część mógłbym na pewno zwyczajnie skopiować, bo jest to utwór na pewno podobny do poprzedniego- ale... lepszy? Dobra, bezpieczniej będzie pozostać przy "podobny". Ten też się podśpiewuje, ten też pozwala na wyłączenie umysłu i oddanie się muzyce... i tak można w kółko. Ten utwór jest wielki- to na pewno, a to, czy słucha się go patrząc przez pryzmat poprzedniego to już sprawa indywidualna- mi osobiście nie przeszkadza podobieństwo tych utworów. I jeszcze takie moje spostrzeżenie- nie kojarzy wam się ten utwór z filmem "Top gun"? Bo mi bardzo... podobne klimaty- idealnie by pasował do takiego filmu moim zdaniem:)

Właściwie dalsze opisywanie każdego utworu z osobna mija się z celem. Bo po usłyszenia dwóch poprzednich i tak wszystkie następne wydzadzą Ci się jakieś nijakie. Będzie to jednak błąd- każdy ma coś w sobie (ot, choćby "What if" warto by wyróżnić za całkiem ciekawy podkład), jednak blednie to przy utworach numer 5 i 6. Zatrzymać warto się jednak przy "Fine without you". Tytuł już sugeruję niezłą kaszanę, ale to za moment. Początek jest bardzo przyjemny i zapowiada nam naprawdę bardzo ciekawy utwór. Jednak po usłyszenia wokalu... eh, no tragedia. Flaki z olejem, prawie jak u Bono z jego sztandarowym "Sweetest thing", które to jest jedną z największych muzcznych szmir jaką w życiu słyszałem... podobna sprawa jest z "Fine...", bo tu też jest rozlazły tekst o nadętej miłości i, słuchając tego, jedni będą przeklinać dzień odsłuchu tego potworka, a drudzy (nie będę tej grupy z litości nazywał) będą piać w niebogłosy, bo powstał kolejny utwór "oddający piękno miłości"... idę zwymiotować. Na koniec mamy kolejny solidny, lecz niczym nie wyróżniający się utwór. "Intricacy" jest dobrym zakończeniem, bo nie pozostawia zbytniego niesmaku bo zobaczeniu "end of playback". Zastrzeżeń szczególnych do niego nie mam, ale chwalił też nie będę, bo i nie ma za co- po prostu już to wszystko gdzieś słyszałem.

Wtajemniczenia krok piąty, czyli sumuje i podliczam

Generalnie rzecz ujmując- chyba jednak warto. Pomimo pewnego stopnia odtwórczości, paru naprawdę dennych momentów oraz braku spójności pod względem jakości. Ratuję tą płytę niewątpliwie nazwisko van Buuren oraz ta magia, która otacza każde jego wydawnictwo. Bo nawet, jeśli na krążku nie byłoby utworów piątego i szóstego, to ta płyta miała by "element przyciągający". I to jest właśnie główna siła Armina- niby nie ma nic nowego, niby wydaje się, że utworki są wlepione na siłę, a jednak ludziom się to podoba. Czym jest to spowodowane? Czy to tylko dobry marketing, czy jednak ten rozwój, progres Armina jednak na coś się zdaje? Na to pytanie musicie sobie sami odpowiedzieć.

I na koniec formalność, a więc ocena. Ciężka sprawa, bo nie wiadomo, czy płytę oceniać patrząc przez pryzmat poprzednich płyt tego wykonawcy. Heh, chyba jednak się w tym wstrzymam, sami sobie oceńcie.